Disney zabił mój entuzjazm do opowiadania historii

Wywiad został zarchiwizowany ze strony popmoderna.pl - wszystkie prawa do tego tekstu należą do jego autorów.

Legendarny scenarzysta i rysownik komiksów, znany przede wszystkim z historii o postaciach takich, jak: Kaczor Donald, bracia Be, Hyzio, Dyzio i Zyzio, a przede wszystkim Sknerus McKwacz. Z Donem Rosą rozmawiamy o fascynacji pracami Carla Barksa (twórcy m.in. Sknerusa i miasta Kaczogród), o popularności Kaczora Donalda w Europie, a także o różnicach pomiędzy komiksami z lat 60. i współczesnymi.

Pańskie nazwisko kojarzone jest najczęściej z postacią Sknerusa McKwacza. Czy to pana ulubiona postać ze świata Disneya?

Tak, choć o Sknerusie wolę myśleć jako o postaci stworzonej przez Carla Barksa niż postaci disneyowskiej. Barks skonstruował niezwykle interesującego bohatera, zbudowanego w dużej mierze z prywatnych doświadczeń. Traktował czytelnika poważnie i rysował takie komiksy, które sam chciałby czytać. A czytelnicy – zarówno ci starsi, jak i młodsi – potrafili to docenić.

Doceniali to zresztą nie tylko czytelnicy komiksów. Historie Barksa miały ogromny wpływ również na inne dziedziny sztuki. Możliwe, że Indiana Jones, który powstał wiele lat później, nie istniałby bez Sknerusa.

Polski rynek komiksowy jest niewielki, jednak komiksy z Kaczogrodu wciąż są u nas popularne…

No i właśnie tego nie zauważyłem. Nigdzie nie widziałem Kaczora Donalda. Nie zauważyłem go nawet na żadnym ze stoisk tego festiwalu (rozmowa odbyła się podczas Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi – przyp. B.P.).

To jedne z niewielu komiksów, które łatwo można u nas dostać w kioskach i salonikach prasowych.

W innych krajach Europy na Donalda można się natknąć na każdym kroku. Po wejściu do księgarni, pierwszą rzeczą, jaką zauważysz, będzie wysoka po sam sufit ściana pełna Donaldów. Nie zauważyłem niczego takiego w Polsce. Zawiodłem się, bo w wielu miejscach komiksy o Donaldzie i spółce to bestsellery. Okupują nie tylko pierwsze miejsca list z najlepiej sprzedającymi się komiksami. Osiągają nakłady wyższe niż jakakolwiek książka.

Z czego Pana zdaniem wynika tak duże zainteresowanie Donaldem w Europie?

Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem. Wydaje mi się, że wynika to z uwarunkowań historycznych. Po II wojnie światowej, kiedy kontynent trzeba było odbudowywać, wydawnictwo Egmont postanowiło zacząć wydawać komiksy Carla Barksa o Donaldzie. To była chyba pierwsza niedroga i łatwo dostępna masowa forma rozrywki. To prawdopodobnie wtedy Donald stał się tutaj tak popularny. Bywał nawet narodowym bohaterem. W ciągu tych kilkudziesięciu lat komiksy o Donaldzie zbudowały sobie w Europie pozycję mocniejszą niż gdziekolwiek indziej. Największe szaleństwo zauważyłem w Finlandii. Jestem tam raz do roku. Do Łodzi przyjechałem właśnie stamtąd, kilka dni temu.

Natomiast w Polsce? Cóż, nie wygląda to tak dobrze. Być może to kwestia wydawcy? Być może Egmont stracił wiarę w postaci Carla Barksa? Nie wiem…

Był pan jednym z nielicznych twórców, którzy zarówno ilustrowali, jak i pisali scenariusze do swoich komiksów. Którą część procesu twórczego pan preferował? Pisanie czy rysowanie?

Pisanie, oczywiście. To dużo prostsze niż rysowanie, które jest zwyczajną fizyczną harówką. W dodatku straszliwie nudną. No i nigdy nie uznawałem siebie za szczególnie dobrego rysownika. Pisanie jest prostsze.

Natomiast nigdy nie starałem się tego rozdzielać. Zawsze byłem z siebie dumny, że jestem tym rzadkim przypadkiem twórcy komiksowego, który jednocześnie i pisze, i rysuje. To jest dla mnie na tyle naturalne, że pytanie o to, co wolę, jest dla mnie trochę jak pytanie: którą wolisz stopę, lewą czy prawą? Używasz obu i się nad tym nie zastanawiasz. Dla mnie zajmowanie się komiksem to od zawsze zarówno pisanie, jak i rysowanie. Nigdy mi nawet nie przeszło przez myśl, żeby oddać swój scenariusz jakiemuś innemu ilustratorowi.

Ja w ogóle uwielbiam opowiadać historie. Już od dzieciństwa je układałem, a także przyswajałem – zwłaszcza w formie komiksu i filmu, a potem, przez moment, w formie gier komputerowych. Lubię gry, które wymagają myślenia, chodzenia z miejsca na miejsce, zadawania pytań, no i od czasu do czasu zabicia kogoś. Dwadzieścia kilka lat temu bardzo lubiłem gry przygodowe i role-playing. Byłem fanem Ultimy… Zwłaszcza szóstej albo siódmej części.

Są jakieś historie, które chciałby pan opowiedzieć teraz, współczesnemu odbiorcy?

Disney w ostatnich latach zabił mój entuzjazm do opowiadania kolejnych. Teraz dobrze się bawię, czytając komiksy innych twórców. Nie jestem już twórcą, jestem fanem.

Disney jest dziś zupełnie inną firmą niż w połowie lat 80. Nie boi się pan, że młode pokolenie odbiorców-widzów kanału Disney XD zapomni o klasycznych bohaterach – takich jak Sknerus czy Donald?

Disney nie ma dziś żadnego wpływu na komiksy z Kaczogrodu. Niezależnie od tego, czym Disney był, jest czy będzie.

Jedynym miejscem, w którym czytelnicy zapomnieli klasycznych bohaterów Barksa, są Stany Zjednoczone. Ale należy tu po raz kolejny rozgraniczyć postaci Barksa i bohaterów Disneya. Tym drugim zapomnienie nie grozi.

Donald Disneya był aktorem komediowym. I jako aktor robił, co mu kazano. Raz gonił Chipa i Dale’a, a innym razem robił coś zupełnie innego. Podobnie było z Myszką Miki. Kiedy ktoś wpadł na pomysł, by pisać komiksy o Donaldzie, te postaci zostały całkowicie zreinterpretowane przez Carla Barksa. Barks stworzył całe uniwersum i zmienił aktorów w pełnoprawne postaci. Donald w komiksie zawsze był tym samym Donaldem. Mieszkał w Kaczogrodzie, miał siostrzeńców i wujka Sknerusa… I to wszystko stworzone było przez Carla Barksa. To tego Donalda i tego Scrooge’a lubię. Amerykanie znają ich tylko z kreskówek. I ta wizja postaci mnie nie obchodzi.

Po tym, co obserwuję w Europie, nie widzę szansy, by postaci zrewolucjonizowane przez Barksa zostały zapomniane.

Nie tworzył pan komiksów pomiędzy rokiem 1980 i 1985. Z czego wynikała ta przerwa?

Bo wtedy komiksem zajmowałem się tylko hobbystycznie. Pochodzę z zamożnej rodziny budowlańców i od zawsze wiedziałem, czym się będę zajmował. I bynajmniej nie były to komiksy. Miałem pracować w rodzinnej firmie. Komiks traktowałem jako hobby: rysowałem do fanzinów i lokalnej gazety. Nic nie płacili, ale za to świetnie się bawiłem. Ale nagle, na początku lat 80., okazało się, że jestem po ślubie, mam dom do utrzymania… Nie miałem na to czasu.

Ponadto okazało się, że te komiksy, które lubiłem, przestały być popularne. Kosztem brutalnych historii superbohaterskich.

Nie lubi pan ich?

Nie ma nic złego w komiksie superbohaterskim. W latach 60. lubiłem Supermana, Batmana, Zieloną Latarnię… To były ciekawe historie, oparte na przygodzie, nauce, pytaniach: co by było, gdyby Flashowi przydarzyło się to i to, a Supermanowi tamto? Nawet wczesne komiksy Marvela, na przykład Spider-Man, były błyskotliwe i zabawne. Oparte na postaciach i relacjach między nimi. To były historie, które przemawiały do twojego intelektu.

Jednak później, już we wczesnych latach 70., komiksy superbohaterskie zaczęły stawać się brutalne. Czysta, bezmyślna akcja. Nie zostało już nic, tylko brutalność. Rozwałka i eksplozje, jak w amerykańskim kinie. Nic ponadto. Tak, jak gdyby mózgi odbiorców nie potrafiły już skoncentrować się na akcji innego typu. Ale i tak kupowałem te zeszyty aż do połowy lat 80. Dopiero wtedy przestałem.

Pięć lat temu sprzedałem wszystkie moje komiksy z lat 70. i 80. Ktoś mi to zasugerował, kiedy już wiedziałem, że zakończę karierę i będę potrzebował jakichś oszczędności. Moje zeszyty były nierzadko w stanie idealnym. Części z nich nawet nie otwierałem. Byłem kolekcjonerem, a nie czytelnikiem. Zarobiłem więc na nich okrągłą górkę pieniędzy, która pozwoliła mi między innymi na spłacenie hipoteki.

Wróćmy do przerwy w twórczości.

Tak. Jak już mówiłem, we wspomnianym roku 1980 się poddałem. To moje hobby zaczynało być coraz bardziej frustrujące. Postanowiłem więc, że nigdy więcej nie stworzę już żadnego komiksu. Ale kilka lat później dostałem szansę narysowania i napisania jednej historii dla małego wydawcy, który uzyskał licencję na postacie Disneya. Licencję, którą wówczas w Stanach nikt nie był zainteresowany. Zrobiłem więc dla nich jedną historię o Sknerusie McKwaczu, spełniając przy okazji swoje dziecięce marzenie. I na tej jednej historii chciałem poprzestać. Ale zacząłem robić kolejne i kolejne…

Kolejną przerwę chciałem zrobić w latach 90., ale zorientowałem się, że komiksy o Kaczorze Donaldzie są bestsellerem wszędzie poza Stanami Zjednoczonymi. To mi dało od myślenia… I znów do tego wróciłem. A dziś jestem na festiwalu komiksowym w Polsce i rozmawiam o tym z tobą.

Całą moją karierę można określić za pomocą angielskiego słowa serendipity (oznacza ono szczęśliwy przypadek – przyp. B.P.). Moje życie pełne jest niesamowitych, pomyślnych zbiegów okoliczności. Zdarzeń, których nigdy bym się nie spodziewał. Nie spodziewałem się, że będę rysował komiksy. Że z fana Carla Barksa stanę się jednym z najpopularniejszych twórców komiksu na świecie. Nigdy tego nie planowałem.

Jak zmieniło się pańskie życie po otrzymaniu nagrody Eisnera (najbardziej prestiżowa nagroda amerykańskiego przemysłu komiksowego, nazwana na cześć Willa Eisnera – rysownika, scenarzysty, twórcy powieści graficznych – przyp. B..P) w 1995 roku?

Jak miałoby się zmienić? Wcale się nie zmieniło. Nagroda Eisnera nie miała też wpływu na popularność moją czy postaci Carla Barksa. W tym biznesie nie ma też pieniędzy.


najlepsza strona o najlepszym rysowniku!