O Sknerusie, filmach i superbohaterach z Don Rosą
Wywiad został zarchiwizowany ze strony paradoks.net.pl - wszystkie prawa do tego tekstu należą do jego autorów.
Jak wiele Dona Rosy jest w jego własnych postaciach?
Musiałem połączyć Sknerusa McKwacza w pewnym stopniu ze swoimi przekonaniami politycznymi czy filozoficznymi, gdy uświadomiłem sobie, że napiszę więcej niż dwie historie z nim, uznałem że muszę go polubić. Przez ten czas zmieniałem postać Sknerusa. Ten stworzony przez Carla Barksa opierał się głównie na chciwości, a ja chciałem go zmienić w łowcę przygód czy skarbów. Sknerus zbiera wszystkie swoje pieniądze, prawda? Chciwa osoba dąży do pieniędzy tylko po to, żeby kupować rzeczy czy poparcie. Dla Sknerusa pieniądze były jak trofea, nie wydawał ich, tylko ciągle zbierał. Patrząc w ten sposób mogłem się bardziej cieszyć historiami z jego udziałem, przy czym nie zmieniłem całkowicie jego osobowości.
W jednym z wywiadów wspomniałeś kiedyś, że gdyby życie potoczyło się inaczej, możliwe że byłbyś twórcą Indiany Jonesa. Jak to wyglądało dokładnie?
Gdy dorastałem byłem wielkim fanem zarówno komiksów jak i filmów. Na swoje „nieszczęście” urodziłem się w bogatej rodzinie i wiedziałem, że prędzej czy później przejmę rodzinną firmę z branży budowlanej. Jednak gdyby było inaczej i mógłbym się zastanawiać, co będę robić gdy dorosnę, to zająłbym się filmami i był jak Steven Spielberg.
W takim razie, czy istnieje jakiś niewykorzystany scenariusz, którego jesteś twórcą, a chciałbyś go zobaczyć jako film?
Wszystkie moje komiksy nimi są. Kiedy jesteś filmowcem jak Spielberg, Alfred Hitchcock, John Ford czy którymkolwiek innym z reżyserów, robisz tylko kawałek pracy. Do tego dochodzą oświetleniowcy, choreografia, etc. Kiedy pracuję nad komiksem, robię wszystko. To tylko moja praca i nikogo więcej. No oczywiście moje dzieła publikowane są w dwudziestu, trzydziestu językach, więc ktoś musi to przetłumaczyć. Może być dobre, może być złe, ale zawsze będzie moje i to jest chyba nawet lepsze niż kręcenie filmów. Muszę dodać, że niedawno wróciłem z Finlandii, gdzie pewien artysta skomponował soundtrack do Życia i czasów Sknerusa McKwacza (Tuomas Holopainen – założyciel zespołu Nightwish). Muzykę filmową do nieistniejącego filmu, chyba nikt wcześniej nie robił ścieżki dźwiękowej do komiksu? Jak wiadomo jestem wielkim fanem filmów i ich soundtracków. Do XIX wieku artyści tworzyli symfonie - Mozart, Chopin i cała reszta. W XX wieku komponowali Bernard Herrmann, Erich Wolfgang Korngold i tuzin innych, ale oni tworzyli muzykę filmową, bo tam były pieniądze. Ten typ muzyki również postrzegam jako muzykę klasyczną. To było wielkie przeżycie i chyba najbliższe spotkanie z filmem. Byłem tam, by nakręcić teledysk promujący materiał, wydaje mi się, że ścieżka dźwiękowa ma się ukazać chyba w kwietniu. Pewnie wtedy będę w Finlandii, żeby wziąć udział w premierze krążka.
Jesteś twórcą, który słynie z dobrego sprawdzenia tematu, o którym pisze. Nie zmyśla faktów. Dlaczego jest to dla Ciebie aż tak ważne?
Niektórzy czytelnicy mogą uznać, że trochę z tym przesadzam. Lubię fikcję historyczną, która jest mocno osadzona w swoich realiach. Nigdy nie płacono mi ekstra za te dodatkowe poszukiwania faktów, ale właśnie tak chciałem tworzyć historie. O tym też mówiłem przy okazji zmienienia trochę postaci Sknerusa. Musiałem pisać historie, które sam bym lubił, dlatego wszystko musiało bazować na prawdziwych rzeczach. Wielu ludzi się pewnie zastanawia: „To przecież gadające kaczki, po co opierać to na faktach historycznych?”. Tylko, że ja nie postrzegam ich jako kaczek, były dla mnie bardzo realnymi postaciami. Tak po prostu przedstawiano je w komiksach. Asteriks czy Tintin – tak nie wyglądają ludzie, nikt nie ma tak wielkiego nosa. Uważałem kaczki za artystyczną interpretację ludzi, dlatego opowiadane przeze mnie historie mają miejsce w prawdziwym świecie. Dawałem sobie dwa tygodnie na poszukiwania, wypisywałem na kartkach wszystkie interesujące rzeczy jakie znalazłem. Co prawda wiedziałem, że wykorzystam co najwyżej 1/10 tego materiału, to jednak ciągle zapełniałem kartki faktami, by stworzyć najlepszą historię. Potem przychodził czas, aby w końcu zrobić coś za co dostanę pieniądze.
Czy research do którejkolwiek historii sprawił Ci najwięcej przyjemności?
Hmm, to byłaby historia o zaginionym skarbie Templariuszy (Kaczor Donald - Wydanie specjalne 2005-06 - Dzielni rycerze (2005) Korona krzyżowców – przyp.) To zabrało naprawdę dużo czasu, aby zebrać materiały, a ja świetnie się przy tym bawiłem. Choć zabrzmi to śmiesznie, to tydzień po tym jak skończyłem pracę nad tym komiksem poszedłem do księgarni zobaczyć jakie są nowe tytuły wydawnicze. Wtedy premierę miał Kod Leonarda da Vinci, było tam coś wspomniane o skarbie templariuszy, więc kupiłem tę książkę. Przeczytałem ją i nie przypadła mi do gustu, była nudna. Jest tyle do opowiedzenia o tym, a tu wszystko zostało spłycone. Cały czas mam pierwsze wydanie i mógłbym je sprzedać z dużym zyskiem na ebayu. Miałem wrażenie, że autor tylko liznął historii templariuszy, podobnie zresztą jak ja. Tylko, że takim pisarzom się płaci za robienie researchu i miał na to pewnie więcej czasu i powinien bardziej się postarać. Pamiętam, że tworząc historie o Kalewali poświęciłem również dużo czasu na grzebanie w książkach, bo wiedziałem, że ludzie będą tą historią zainteresowani.
Jednymi z pierwszych komiksów, jakie zacząłeś zbierać były te związane z rodziną Supermana.
Nie tylko, zbierałem wszystko co się dało, chociaż faktycznie zacząłem od komiksów z Supermanem. Moja siostra zbierała komiksy, choć można raczej powiedzieć gromadziła. Kolekcjoner to osoba, która zbiera z jakimś planem, poszczególne zeszyty, których brakuje, itd. Na początku zbierałem tylko te z Supermanem, jednak w okolicy chyba 1967 r. odkryłem też inne komiksy. Chociażby EC Comics i ich Weird Science. Wtedy zacząłem zbierać wszystko: superbohaterów, Tarzana, science-fiction, horror – a wtedy było go naprawdę dużo na rynku. Jedynymi komiksami, których nie zbierałem były te „romansidła” dla dziewczyn, Archie... ach i jeszce te proste komiksy, których nigdy nie doceniałem jak „Casper martwe dziecko”.
Wciąż kolekcjonujesz?
Tak, wszystkie komiksy. To jest też problem, gdy masz dużą kolekcję i zaczynasz szukać nowych pozycji do niej. Jakiś czas temu zacząłem zbierać komiksy z gazet jak Joe Palooka czy Blondie. Kilka lat temu, kiedy postanowiłem przestać robić komiksy, sprzedałem część swojej kolekcji. Mój znajomy sprzedał je za mnie i tylko te, które uważałem za „nowsze komiksy”, które kupiłem sam w kiosku do 1985 r. Potem wszystkie komiksy w Stanach stały sie podobne, z superbohaterami i drużynami superbohaterów pokroju Avengers czy X-Men. Gdy Marvel zaczął przejmować powoli rynek w komiksach pojawiała się tylko walka, walka, walka, walka... To było nudne, więc je sprzedałem. Sam je kupowałem, więc były w świetnym stanie, a dużo osób szukało komiksów z tego okresu. Sprzedażą zajął się mój znajomy, stworzył nawet certyfikat, że te komiksy należały do „światowej klasy rysownika Dona Rosy” bla bla bla. Część z nich nawet zatopił w tym plastiku. Tego nigdy nie zrozumiem, ludzie od wieków zbierają książki, ale to przy komiksach ktoś wymyślił, żeby zatapiać je w bloku plastiku. No, ale zarobił dla mnie sporo pieniędzy, choć nie sprzedałem prawie nic ze swoich starszych komiksów, czyli tych z lat czterdziestych do początku siedemdziesiątych.
Wspomniałeś o przejęciu rynku komiksowego przez superbohaterów. Również w Kaczorze Donaldzie pojawił się superbohater – Superkwęk. Co o nim sądzisz?
Ta postać powstała we włoskich komiksach i chyba nie do końca określiłbym ją jako superbohatera. Nie miał przecież żadnych super mocy, bazował tylko na technologii i gadżetach dostarczonych mu przez Diodaka. Ale tak naprawdę nie wiem o nim prawie nic.
Nie uważasz się za dobrego rysownika, czy obawiałeś się swojej pierwszej publikacji? Tego jak zostanie odebrana?
Nie obchodziło mnie to. Przez całą swoją karierę robiłem komiksy głównie dla siebie. Tak jest ze wszystkim, musisz tworzyć tak by samemu być z tego zadowolonym. Nigdy nie czułem potrzeby żeby zadowolić swoich zwierzchników. Najmilszą rzeczą, jaką usłyszałem było stwierdzenie, że moje komiksy są tak dobrego, dlatego że jestem fanem tego co robię. Dlatego tak łatwo przychodziło mi pracowanie nad nimi. Bawiłem się świetnie przez te dwadzieścia lat zanim system nie zepsuł mojego entuzjazmu i zacząłem dostawać odzew od fanów. Niestety system, w jakim Disney wydaje komiksy jest oczywiście najgorszy na świecie. Nie dostaje się żadnych udziałów.
Początek twojego zniechęcenia systemem zaczął się od momentu, gdy Disney nie chciał oddać oryginałów twoich prac?
To było w późnych latach osiemdziesiątych. Disney zabronił wydawcom oddawać oryginały prac artystom. Jednak sam nie mógł ich zatrzymać i tak wydali ten zakaz. Wtedy nie miałem pracy, bo już odszedłem z rodzinnego interesu. Szef Gladstone (ówczesny wydawca komiksów Disneya w USA) zadzwonił do mnie i powiedział, że Disney zabronił im oddawać oryginały. Wiedział, że jest to niezgodne z prawem, ale to był Disney. Odpowiedziałem mu, że nie mogę pracować dla kogoś, kto kradnie moje prace i odszedłem. Rok później odkryłem, że komiksy Disneya są praktycznie zapomniane w Stanach, cały czas są najlepiej sprzedającymi się pozycjami na świecie. Może z wyjątkiem Wielkiej Brytanii i z tego co widziałem obecnie Polski. Przeglądałem tutaj kioski i stoiska, nigdzie jednak nie znalazłem tych komiksów. Może się wyprzedały? Na stoisku Egmontu widziałem tylko Giganty, ale to tylko i wyłącznie włoskie produkcje.
Czasem twój styl jest porównywany do Roberta Crumba, zauważasz te podobieństwa? Zdarzyło Ci się czytać komiksy undergroundowe?
Czytałem je kiedy byłem na studiach. Co do samego Roberta Crumba, ja rysowałem źle przed nim. Mam teorię, że Crumb wzorował się na mnie i tak samo rysował komiksy dla siebie. Gdy były publikowane nie przejmował sie nimi. Za podobieństwo można uznać tę pracę ekstra, którą oboje wkładaliśmy w swoje komiksy, by bardziej się nimi cieszyć. Jednak rysowałem kiepsko na długo zanim natknąłem się na Roberta Crumba.
W historii „Kowboj z Badlandów” amerykański wydawca ocenzurował część historii np. usuwając pistolet z kadru. Czy któraś z historii została całkowicie odrzucona przez wydawcę?
Tak, jedna. Właściwie to Disney działa w ten sposób, że w Stanach lubi się czepiać ludzi. Nie robi tego w przypadku Egmontu, bo ten jest zbyt silny i dochodowy. Oni nawet nie widzą komiksów wydawanych przez Egmont w Europie. Zwróć uwagę, że Disney nigdy nie miał nic wspólnego z tworzeniem swoich komiksów. Wydawali tylko licencje tak jak dla Dell w Stanach czy Egmontu w Europie. Ci z kolei zatrudniali podwykonawców takich jak ja czy Carl Barks i wielu innych, którzy robili wszystko na własną rękę bez pomocy Disneya. W Ameryce mają inspektorów do wszystkiego. Taki ktoś sprawdza komiks, widzi że jest broń, więc każe ją usunąć. Filmy, które Disney produkuje mają broń, ale ten gość musi udowodnić, że jego praca coś znaczy, więc znajduje takie kadry w komiksach. Wracając do tematu, ta usunięta historia była o kanadyjskich Indianach-Pigmejach – Peeweeganach, szlachetnym plemieniu, które stało na straży przyrody i chroniło przed nadejściem białych ludzi i industrializacji. Zrobiłem drugą część tej historii, o tej samej tematyce (Kaczor Donald 2009-23-24 (2009) Na wojennej ścieżce). Indianie strzegli ekosystemu, ale byli Indianami. To jest jedna z tych rzeczy, o których nie można pisać – mniejszości etniczne. Wystarczyłoby, że jedna osoba napisałaby o tym list do wydawcy i byłoby zamieszanie. Przełożeni powiedzieli, że mogą to wydać, jeśli pokoloruje ich na niebiesko i przemianuje na leśne duszki. W tej historii oni byli bohaterami! Ale nikogo to nie obchodziło, w Disneyu nie czyta się historii. Popatrzyli, zobaczyli, że są to Indianie z wielkimi nosami i zakazali publikacji. Po kilku latach użerania się z Disneyem Gladstone przestało wydawać ich komiksy. W ostatnim opublikowanym przez siebie numerze puścili tę historię, bo Disney i tak nie mógłby nic zrobić.
Bardzo dziękujemy za poświęcony nam czas.
Również dziękuję.